Od pewnego czasu nie mam siły pisać wesołej Chatki, więc stworzyłam coś poważniejszego. Jeśli tęsknicie za wiedźmami i słowiańskim klimatem, tekst o wiedźmie i chowańcu powinien przypaść wam do gustu. Pomysł można spokojnie rozpisać na wiele rozdziałów, ale myślę, że pierwszy całkiem nieźle sprawdza się jako całość. Jeśli zdecydujecie się go przeczytać, koniecznie dajcie znać, co o nim sądzicie (uprzedzam tylko, że ma prawie 12 stron)!
Wiedźma
i chowaniec
Rozdział
1
Niedźwiedź
Patrzyłam
na swoje dłonie, jakby należały do kogoś innego. Zesztywniałe
palce nie przestawały się trząść, choć bardzo starałam się
nad nimi zapanować. Spróbowałam niezdarnie schować je za plecami,
ale czułam, że jest w tym geście coś nieprzyzwoitego, jakbym
chciała ukryć skradzioną sakiewkę na widok zmierzającego w moją
stronę strażnika, łudząc się, że przestępstwo ujdzie mi na
sucho. Nie miałam pojęcia, co z nimi począć, wiedziałam jednak,
że jest jedna, jedyna rzecz, której nie powinnam robić –
pokazywać ich zanoszącej się łzami kobiecie. Były unurzane w
krwi jej dziecka aż po same łokcie.
Adrenalina,
która buzowała w moich żyłach przez ostatnie trzydzieści minut,
powoli ustępowała miejsca szokowi i otępieniu. Chciałam coś
powiedzieć, ale w głowie jeszcze nigdy nie miałam tak wielkiej
pustki. Przepraszam? Naprawdę próbowałam?
Nic, co powiem, nie przywróci chłopcu życia. Gdyby tylko mama
żyła... Ona wiedziałaby, co powiedzieć – nie! – potrafiłaby
uratować dziecko. Była wspaniałą wiedźmą, nie z takimi ranami
sobie radziła...
Chłopak
leżał na drewnianym stole z twarzą wykrzywioną w agonii i
brzuchem rozoranym przez ostre pazury i jeszcze ostrzejsze kły. A
krew... krew była wszędzie, tak dużo krwi, skąd w tym małym
ciałku tyle krwi?!
Do
chaty weszło dwóch mężczyzn z kawałkiem białego materiału,
który jeszcze tego wieczora miał posłużyć za całun. Bez słowa
podeszli do stołu i z szacunkiem spuścili głowy na krótką
chwilę. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że kobieta już
nie płacze ani nie krzyczy, ale wyje niczym zwiastująca śmierć
szyszymora. Paradoksalnie nigdy nie wydawała mi się bardziej
ludzka.
Wyższy
mężczyzna o garbatym nosie i wysokim czole otoczył kobietę
ramieniem i wyprowadził na zewnątrz, choć opierała się z całych
sił, próbując zostać przy małym Witku. Witku, który kilka
tygodni temu świętował dziewiąte urodziny. Witku, który chodził
z kolegami nad staw łapać żaby. Witku, który wrzucał pasikoniki
za kołnierz młynarskiej córki.
Niższy
mężczyzna o szerokich, umięśnionych barach – kowal Rogusz –
chrząknął znacząco. Spojrzałam na niego półprzytomnie, wciąż
myśląc o pokrywającej mnie krwi.
–
Niech się pani nie zadręcza. Dzieciak nie miał szans –
powiedział łagodnie.
Chciałam
wierzyć w to, że miał rację, ale boleśnie zdawałam sobie sprawę
ze swoich braków i nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że
gdybym tylko wiedziała więcej, umiała więcej, chłopiec wciąż
by żył. Nie byłam gotowa na samodzielną praktykę, nie umiałam
nawet połowy tego, czego chciała nauczyć mnie matka.
–
Posłałem synów po drewno na stos pogrzebowy. – Widząc moje
puste spojrzenie, dodał: – Trzeba przygotować ciało.
Skinęłam
głową, zrozumiawszy, do czego dążył kowal – moje obowiązki
nie dobiegły jeszcze końca. Podeszłam do drewnianej szafki i
wyjęłam z niej pęki suszonej bylicy pospolitej i piołunu.
Najlepiej zachowane trzy łodygi jednej rośliny i trzy łodygi
drugiej ułożyłam naprzemiennie, a następnie związałam białą
wstążką. Gdy rośliny zajęły się ogniem, przygasiłam płomienie
i pozwoliłam, by pomieszczenie wypełniło się gryzącym dymem; nie
zwalczyło to jednak roztaczającego się wokół zapachu śmierci.
Mężczyzna
nie próżnował – małe ciałko starannie owinięte w całun,
czerwony już od krwi, czekało na ostatni rytuał.
Wiedziałam,
co robić. Widziałam mamę, jak wykonywała go wiele razy.
Odetchnęłam więc głęboko, próbując zwalczyć odrętwienie. Nie
było czasu do stracenia.
Powiodłam
dymiącymi ziołami nad materiałem, prosząc duszę Witka, by
opuściła ciało i wraz z dymem udała się prosto do Nawii.
Powiodłam nad całunem po raz drugi, dotykając stóp, serca i
czoła, jednocześnie błagając bogów, by pozwolili chłopcu na
spokojną przeprawę. I – wreszcie – po raz trzeci, prosząc, by
Witek nie zawracał z obranej drogi, by pozwolił żywym żyć, choć
jemu nie było to dane.
Bylica,
wypaliwszy się, pokryła materiał prochem, który miał trzymać z
dala złośliwe upiory, chcące zawładnąć bezbronnym ciałem, do
czasu spalenia na stosie pogrzebowym.
Rogusz
uniósł delikatnie chłopca i wyszedł, skinąwszy mi na pożegnanie.
Kiedy zostałam sama, straciłam resztki sił i osunęłam się na
podłogę. Nie pójdę na pogrzeb. Nie zniosłabym oskarżycielskich
spojrzeń, nie dziś, nie teraz, nie po tym, jak byłam świadkiem
rozpaczy matki Witka.
Oczy
piekły niemiłosiernie, może od dymu, może od wstrzymywanych łez,
na które nie mogłam sobie pozwolić przy ludziach – byłam
wiedźmą; wiedźmy mają stanowić oparcie, a nie go potrzebować.
Poza tym musiałam doprowadzić siebie i to miejsce do porządku.
Czułam pod skórą, że to potrwa – nieważne, jak długo będę
szorowała, ręce już na zawsze pozostaną czerwone. No i ten
zapach... Od dziś znałam odór śmierci i byłam pewna, że nigdy
go nie zapomnę.
*
Od
pogrzebu Witka minęły trzy dni, a życie w wiosce toczyło się
swoim rytmem. Zima tego roku nadeszła znacznie przed czasem i
wymroziła sporą część plonów, siejąc grozę większą niż
pojedynczy niedźwiedź grasujący w lesie, nawet jeśli zabrał już
jedno życie. Mężczyźni z wioski wybrali się, co prawda, na
polowanie, ale nigdzie nie mogli znaleźć dzikiego zwierza, więc
szybko dali sobie spokój i wrócili do codziennych zajęć.
Tylko
ja nie mogłam wygonić śmierci z chaty, choć – bogowie mi
świadkiem! – chwytałam się wszelkich znanych sposobów. Nie
pomagało palenie ziół, rysowanie znaków ochronnych ani zaklinanie
ogniem i wodą. Zawiodła również sól. Zdawało się, że odór
zostanie ze mną na zawsze jako kara za poniesioną porażkę. Gdy
nie mogłam go już dłużej znieść, wyszłam z chaty na świeże
powietrze. Nie pomogło – zapach wgryzł się w ubrania, we włosy,
w skórę, nie pozwalając o sobie zapomnieć nawet na chwilę.
Drogi
prowadzące do otaczających moją chatę wiosek znałam jak własną
kieszeń. Mieszkałam tu z matką od urodzenia, zawsze na uboczu, jak
przystało na wiedźmy – w zasięgu wzroku, ale nie ręki, można
by rzec. Wszyscy cieszyli się z obecności wiedźmy w pobliżu,
kiedy trzeba było nastawić złamaną kość albo odczynić złośliwy
urok, ale nikt nie chciał mieć jej za sąsiadkę. Rozzłościsz
taką, a zaraz zrobi użytek z urocznych oczu – krowa mleka nie da,
dziecko się rozchoruje, zapasy szczur zeżre... Wyobraźnia ludzka
nie miała końca.
Nie
zdając sobie z tego sprawy, pozwoliłam, by nogi poniosły mnie w
kierunku Lisich Łapek, najbliższej z wiosek. Od kilku dni nie
miałam gości. Chciałam wierzyć, że nikt nie potrzebował pomocy,
ale skrycie obawiałam się, że śmierć Witka przekonała
mieszkańców o mojej nieudolności i będą próbowali leczyć się
sami albo pójdą do wiedźmy ze Żmijewa, choć jej dom znajdował
się całe trzy dni drogi stąd. Mocno ścisnęłam w garści nóż
do zbierania ziół. Bałam się, że natrafię na niedźwiedzia, ale
czułam, że jeśli zaraz nie zobaczę drugiego człowieka, zwariuję
od otaczającej mnie aury śmierci.
Dopiero
w połowie drogi zdałam sobie sprawę z tego, jak samolubnie się
zachowuję – jeśli ten odór nie jest tylko złudzeniem, znaczyło
to, że przyczepiło się do mnie coś bardzo złego, czego
zwyczajowe sposoby nie odstraszają. Pójście do wioski, pełnej
niewinnych ludzi, było niezwykle lekkomyślnym posunięciem.
Chciałam zawrócić, ale nagle dotarło do mnie, że z doskonale
znanym mi krajobrazem coś jest nie tak. Nie od razu potrafiłam
stwierdzić co, więc uważnie wpatrywałam się w wysokie drzewa
rosnące po bokach ścieżki i śnieżnobiały śnieg pokrywający
wszystko w zasięgu wzroku. Między drzewami znajdowała się wyrwa,
tak jakby drzewo, które kiedyś tam stało, nagle zniknęło.
Niedźwiedź!
– pomyślałam przerażona. Żadne inne zwierzę nie wyrwałoby
drzewa. Do stu demonów, czy sam niedźwiedź potrafiłby to zrobić?
Może czaiło się tam coś o wiele groźniejszego? Poczułam, jak
oblewa mnie zimny pot, a nóż w ręce robi się śliski. Obrócę
się teraz i jak najciszej wrócę do chaty – postanowiłam. – Na
wszelki wypadek zatrę też za sobą ślady.
Choć
bardzo starałam się o tym nie myśleć, zdawałam sobie sprawę z
tego, że rozdrażniony niedźwiedź, nawet taki, którego wybudzono
ze snu zimowego, nie wyrwałby drzewa bez powodu. Co, jeśli zranił
kogoś z wioski? Od razu w nozdrza uderzyło mnie wspomnienie
wypełniającego chatę odoru śmierci. Zacisnęłam zęby z
determinacją. Musiałam pomóc, byłam wiedźmą, do licha! Nie
pozwolę już nikomu umrzeć!
Ptaki
wesoło ćwierkały – czy to nie znaczyło, że w pobliżu nie ma
żadnego drapieżnika? Jak okiem sięgnąć, drzewa nie było widać
– może to wieśniacy ścięli je na stos pogrzebowy?
Powoli,
gorączkowo ściskając nóż w dłoni, podeszłam do wyrwy i
rozejrzałam się dokoła. Żadnych rannych nie dostrzegłam, za to
drzewo razem z korzeniami znajdowało się dobre dwie staje dalej, a
ten, kto nim rzucił, połamał wszystkie inne stojące mu na drodze.
Głośno przełknęłam ślinę, czując, jak cała odwaga poszła mi
w pięty. To nie był niedźwiedź. Żaden niedźwiedź nie miałby
takiej siły. Do Szumilasu zawitało coś bardzo złego i byłam
pewna, że łatwo nie odejdzie. Choć gorąco pragnęłam zaszyć się
w domu, byłam boleśnie świadoma tego, że cztery ściany i liche
drzwi nie powstrzymają czegoś o tak wielkiej sile. Wieśniacy też
sobie z tym nie poradzą. Będziemy musieli poszukać pomocy w
stolicy – król powinien wysłać jakieś oddziały do walki... z
czym właściwie? Smród śmierci odporny na podstawowe sposoby
odstraszania złych mocy, jeden martwy chłopiec i zdemolowany
fragment lasu prędzej wywoła śmiech niż przerażenie. Musiałam
sprawdzić, czy uda mi się znaleźć coś jeszcze – może ślad
łapy w śniegu? To pomogłoby zidentyfikować stworzenie.
Wiedziałam,
że powinnam pójść do wioski i opowiedzieć o swoich
przypuszczeniach, na wypadek, gdyby nie było pisane mi wrócić.
Jednocześnie bałam się, że zaprzepaszczę swoją szansę. Póki
co wydawało się bezpiecznie, ale potwór mógł w każdej chwili
wrócić. Mogłam też stchórzyć i uznać, że to nie mój problem.
Wzięłam
głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze z płuc. Weszłam
głębiej w las. To prawda, co mówią – w takich sytuacjach
najtrudniejszy jest pierwszy krok.
Ściskając
gorączkowo nóż i rozglądając się na boki, starałam się
znaleźć coś, cokolwiek. Na pewno nie spodziewałam się czarnego
kota w kałuży krwi trzy razy większej od niego, którego
pierwotnie wzięłam za kępkę zdartego z grzbietu potwora futra.
Jak okiem sięgnąć nie było nic innego. Zwierzak jeszcze żył,
ale biorąc pod uwagę rany, które odniósł i ilość straconej
krwi, nie miał wielkich szans.
Przygryzłam
wargę. Jeśli wrócę z futrzakiem do domu, pewnie stracę możliwość
znalezienia śladu. Jeśli zostanę, kot zdechnie.
Zdjęłam
ciepłą, futrzaną czapkę i ułożyłam zwierzę w środku,
owijając dodatkowo szalikiem. Miałam już dość bycia marną
wiedźmą. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby utrzymać malucha
przy życiu. Przytuliłam go do piersi, nie spuszczając z oczu
pobliskich drzew i wysuwając nóż przed siebie.
–
Nie bój się, mały. Będziesz żył – obiecałam, próbując
podnieść na duchu raczej samą siebie. Wróciłam do chaty,
stąpając najostrożniej, jak potrafiłam, nie niepokojona przez
niedźwiedzia ani żadną inną poczwarę.
*
Odłożyłam
czapkę z kotem na stół. Zwierzak trzymał się całkiem nieźle,
zważywszy na okoliczności.
Zabrałam
z dworu miednicę wypełnioną świeżym śniegiem, a następnie
przesypałam go do dwóch garnków. Pospiesznie roznieciłam w piecu
ogień i ustawiłam na nim naczynia, by śnieg się roztopił. Do
pierwszego z nich wrzuciłam pół słoika szyszek chmielu, do
drugiego dwie garści melisy. Oba garnki nakryłam przykrywkami dla
lepszego efektu. Czekając aż napary się zagotują, odnalazłam
czysty materiał na bandaż, a następnie pocięłam go na pasy.
Gdy
przykrywki zaczęły podskakiwać, zestawiłam oba garnki z pieca.
Lekko przestudzony napar z chmielu przecedziłam do miednicy i
zamoczyłam w nim pas materiału. Zaaferowana obróciłam się i omal
nie wypuściłam naczynia z rąk. Na stole, zamiast kota, leżał
mężczyzna w poszarpanym zakrwawionym ubraniu. Przełknęłam ciężko
ślinę i ostrożnie podeszłam do stołu. Nieznajomy obserwował
mnie spod na wpół przymkniętych powiek, ciężko oddychając.
–
Jesteś ranny – powiedziałam, starając się zapanować nad
głosem. – Znalazłam cię w lesie, chcę pomóc. Ten napar –
wskazałam na miednicę, którą postawiłam na krześle – oczyści
rany.
Dopóki
jego ręka nie zatrzymała się tuż przed moją twarzą, nie
zdawałam sobie sprawy, że w ogóle się poruszył.
–
Wiedźma – syknął cicho.
Skinęłam
głową, zezując na wyciągniętą rękę. Nie wyprostował jej do
końca, spokojnie mógł zacisnąć dłoń wokół mojej szyi.
–
Chcę pomóc – powtórzyłam, słysząc, jak mój głos zadrżał.
– Umrzesz, jeśli mi na to nie pozwolisz.
Opuścił
rękę, ale nie spuścił ze mnie wzroku. Podeszłam bliżej,
odwdzięczając mu się tym samym. Leczenie krnąbrnych dzieciaków
ani przestraszonych zwierząt nie było dla mnie nowością, ale
nigdy nie miałam do czynienia ze zmiennokształtną istotą. No i
ostatni pacjent, którego dostarczono mi w takim stanie, został
wyniesiony w całunie pogrzebowym, co wcale nie zwiększało mojej
pewności siebie. Na samą myśl o Witku lodowata obręcz zacisnęła
się wokół mojego żołądka.
–
Będzie boleć – ostrzegłam. Skinął głową.
Nie
mogłam przestać się zastanawiać, czy właśnie miałam przed sobą
potwora, który wyrwał drzewo i zabił Witka. Poruszał się z
nieludzką prędkością, pewnie posiadał też nadludzką siłę...
Powinnam pozwolić mu umrzeć?
Nie musiałam nic robić, wystarczyło zostawić go samemu sobie.
...ale
Witka rozszarpały zwierzęce pazury i zęby – szybki rzut oka na
rannego pozwolił mi stwierdzić, że nie miał ani jednego, ani
drugiego. Czy on też padł ofiarą niedźwiedzia? Jego rany były
zupełnie inne, nie szarpane, ale cięte i kłute. Jakby dorwał się
do niego profesjonalny rzeźnik.
Starałam
się przemywać rany najdelikatniej, jak potrafiłam – wiedziałam,
że zadaję mu ogromny ból, choć on nawet nie drgnął. Byłam
pewna, że mężczyzna przede mną nie był człowiekiem –
szybkość, niesamowita odporność na ból i rany, od których
powinien się wykrwawić. No i był też ten drobny fakt związany z
przemianą w kota.
Nagle
wyczułam pod palcami coś twardego, a nieznajomy gwałtownie napiął
mięśnie i stęknął. Szybko cofnęłam dłoń.
–
Coś utkwiło w ranie. Muszę to wyjąć – poinformowałam go, choć
wcale nie podobał mi się ten pomysł. Rana znajdowała się bardzo
blisko serca, jakby uchylił się w ostatniej chwili.
–
Wyciągaj – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Włożyłam
mu do ust kawałek drewna.
–
Zaciśnij – zakomenderowałam i po chwili wahania dodałam: – I
postaraj się nie ruszać.
Powinnam
go uśpić i mieć pod ręką kilku mężczyzn, którzy by go
unieruchomili, ale pod wpływem dotyku z rany znów zaczęła sączyć
się krew. Nie miałam czasu do stracenia.
Mężczyzna
zacisnął dłonie na krawędziach stołu i chrapliwie wypuścił z
płuc powietrze. Szczypce, które wyparzyłam wcześniej, wsunęłam
w ranę – pestka, bo rana była wyjątkowo długa i szeroka.
Pogmerałam chwilę, mając nadzieję, że pacjent zemdleje. Nic z
tego. Natrafiłam na to, co siedziało w ranie, i usłyszałam trzask
– gałąź w ustach pękła na dwoje – ale szczypce już były na
zewnątrz.
Czarne
ostrze sztyletu niemal półtora razy dłuższe od mojego kciuka. O
bogowie! Wsadzili mu w pierś sztylet i urwali rękojeść, żeby nie
mógł go wyciągnąć. Poczułam, jak trzęsą mi się nogi. Zamiana
w kota powinna go zabić – czy właśnie o to mu chodziło? A może
liczył, że żelastwo wypadnie, kiedy zmieni się jego rozmiar?
Spojrzałam
na zmiennokształtnego z nabożnym strachem. Leżał z zamkniętymi
oczami i oddychał głęboko, wypluwszy kawałki drewna. Głęboka
czerń jego splątanych, mokrych od potu włosów, dodatkowo
uwydatniała nienaturalną bladość skóry, wywołanej bez dwóch
zdań ogromną utratą krwi. Prosty nos i wąskie usta pracowały
systematycznie, by wyrównać oddech. Ręce zaciśnięte mocno na
stole pozostawiły po sobie wgniecenia. Cierpiał, choć nie chciał
się do tego przyznać.
–
To jeszcze nie koniec – powiedziałam z żalem. – Muszę
zasklepić twoją ranę. Nici nie wystarczą. Zostaje ogień.
–
Nie – odpowiedział po prostu.
–
Nie mam wyjścia...
–
Nie – przerwał mi. – Owiń bandażem. Wystarczy.
–
Zwariowałeś! Nie po to przez to wszystko przeszłam, żebyś mi się
do rana wykrwawił.
–
Wystarczy – powiedział ostrzej. – Daj bandaż. Sam się owinę.
Nie
miałam wątpliwości co do tożsamości gościa. I wszelkie chęci
do kłótni ze mnie uleciały. Chce bandaż, dostanie bandaż.
Podałam
mu materiał, którego używałam do obmycia ran naparem z chmielu i
kazałam przyciskać do rany, a sama zagotowałam raz jeszcze liście
melisy i wytrząsnęłam z szafki ostatnie liście babki
lancetowatej, która przyspieszała gojenie. Pośpiesznie przemyłam
rany eliksirem odkażającym i pomogłam mężczyźnie usiąść.
Nasączyłam czysty pas, nasypałam na niego liście obu ziół i
owinęłam jego klatkę piersiową najciaśniej, jak potrafiłam.
Nawet nie jęknął. Poruszył się za to na próbę i ostrożnie
odetchnął. Skinął lekko głową, ni to mnie, ni samemu sobie.
–
Nie prosiłem o pomoc, więc nie jestem ci nic winien – powiedział
szorstko, odwracając głowę.
Spojrzałam
na niego ze zdziwieniem.
– O
nic nie proszę. Zrobiłam to, co do mnie należało. Mówiłam już,
jestem tutejszą wiedźmą.
Nieznajomy
prychnął kpiąco, wciąż umykając wzrokiem.
–
Nie jesteś pierwszą wiedźmą, z którą mam do czynienia. – W
jego głosie dało się dosłyszeć ciche warczenie, które szybko
stłumił. Zesztywniałam, niepewna, czy mam to rozumieć jako
groźbę. – Wiedźmy nigdy nie robią niczego bezinteresownie.
Wstał
i od razu podparł się ręką o krzesło, żeby nie stracić
równowagi.
–
Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam, popychając go z powrotem na
stół, na tyle lekko, by nie spowodować krwotoku, na tyle mocno, by
musiał usiąść. – Chowaniec czy nie, na pewno nie jesteś
nieśmiertelny.
Mężczyzna
podniósł na mnie zaskoczone spojrzenie oczu tak ciemnych, że
źrenice zlewały się z tęczówkami.
–
Wiesz? – zapytał, nie powstrzymując już rosnącego w gardle
warkotu, a mnie przeszedł dreszcz.
–
Oczywiście, że wiem – odpowiedziałam spokojnie, nieco się
odsuwając. – Nie dalej, jak dwadzieścia minut temu byłeś kotem.
Tylko chowańce potrafią zmieniać postać.
–
Nie jestem ci nic winny, wiedźmo – wycedził przez
zaciśnięte zęby jak najgorszą obelgę.
–
Nie wiem, co zrobiły ci inne wiedźmy, ale ja nie mam w zwyczaju
żądać więcej niż ktoś mógłby zapłacić. A ty nie wyglądasz
na takiego, co miałby, czym zapłacić – odpowiedziałam butnie,
ale wiedząc, że nic nie zdziałam bojowym nastawieniem, odetchnęłam
i powiedziałam spokojniej: – Póki co musisz odpocząć. W lesie
jest niebezpiecznie, zwłaszcza teraz, a ty ledwo trzymasz się na
nogach. Zostań. Jeśli dożyjesz rana, nie będę cię
powstrzymywać.
–
Myślisz, że jestem taki głupi i pozwoliłbym ci się związać?
Takiej podrzędnej wiedźmie jak ty?
Spojrzałam
na niego ze złością.
–
Ta podrzędna wiedźma właśnie uratowała ci życie. Okazałbyś
trochę wdzięczności albo przynajmniej ugryzł się kilka razy w
język – powiedziałam surowo.
Zmierzyłam
go wzrokiem i wbrew wszystkim swoim instynktom, żeby powiedzieć mu
do słuchu, odstąpiłam. Podeszłam do pieca i zaczęłam się przy
nim krzątać. Jeśli zdecyduje się wyjść, nie będę w stanie go
powstrzymać. Chowańce były najgroźniejszymi drapieżnikami
stąpającymi po tej ziemi. Nie urodzone, lecz wyhodowane na potrzeby
wiedźm. Potężni i nieustraszeni wojownicy, strzegący swoich
właścicielek – bo tym właśnie były dla nich wiedźmy:
właścicielkami, paniami ich losu.
–
Jeśli boisz się, że uczynię cię moim niewolnikiem,
niepotrzebnie. Masz moje słowo, że jutro rano pozwolę ci odejść.
Nie potrzebuję chowańca. Miałam całe życie na stworzenie
własnego, ale, jak widzisz, jestem tu sama – powiedziałam
spokojnie, odwrócona do niego plecami. – Zamierzam zrobić kaszę
na kolację. To żadne luksusy, ale starczy dla nas dwojga. Jeśli,
oczywiście, zostaniesz na tyle długo.
Nie
usłyszałam nawet najmniejszego szmeru, założyłam więc, że
wciąż tam był. Słyszałam, co prawda, że chowańce potrafią
poruszać się bezszelestnie, ale ten był poważnie ranny i miałam
nadzieję, że to znacznie ogranicza jego możliwości.
–
Mam na imię Mira, a ty?
Odpowiedziała
mi cisza.
–
Nie uda ci się mnie związać – powiedział po dłuższej chwili,
lekko schrypniętym głosem. – Spróbuj, a zrzucą ci się na głowę
wszystkie wiedźmy z Lichostajów. Jestem własnością tamtejszej
szkoły.
Niezadowolenie
w jego głosie było zrozumiałe. Właśnie dlatego nigdy nie
zdecydowałam się na stworzenie chowańca. Cóż, właściwie to
matka zdecydowała, a ja się z nią zgodziłam. Zniewolenie rozumnej
istoty dla własnej zachcianki było okrucieństwem. W dodatku nie
miałyśmy powodu do szukania ochrony – w wioskach może i nikt
specjalnie nie garnął się do przyjaźni z wiedźmami, ale na pewno
nie był na tyle głupi, by się nam narazić. Pomagały w tym całe
rzesze zabobonów na temat naszych zdolności. Zresztą chowaniec
mógł być własnością tylko jednej wiedźmy i tylko jej jednej
służył, drugą wiedźmę albo wieśniaków w każdej chwili mógł
potraktować jako zagrożenie. Dwóch chowańców pod jednym dachem
oznaczało śmierć jednego z nich – były bardzo terytorialne.
Mnie
zaciekawiło jednak co innego.
–
Istnieje szkoła dla wiedźm? – zapytałam zaintrygowana,
nakładając kaszy do dwóch talerzy; nigdy nie słyszałam o niczym
podobnym. – Uczą tam leczyć?
–
Wiedźmy? Pewnie tak. Chowańców uczą zabijać – odparł
spokojnie, a oczy błysnęły mu złowrogo. Ręka, w której
trzymałam talerz z kaszą, zadrżała zdradziecko.
–
Dasz radę usiąść na tamtym krześle? – zapytałam, wręczając
mu kolację. – Muszę wyszorować stół.
Posłuchał,
wąchając zawartość talerza. Widać nie wyczuł nic niepokojącego,
bo po chwili zaczął pałaszować ze smakiem drewnianą łyżką.
Nabrał też kolorów. Gdyby nie niechlujny wygląd spowodowany walką
i mnóstwo bandaży, do głowy by mi nie przyszło, że przed chwilą
umierał na stole. Wbrew temu, co oczekiwałam, bandaż nie nasiąknął
krwią – czy to możliwe, że regenerował się tak szybko?
–
Kogo zabiłaś? – zapytał spokojnym tonem, gdy skończył jeść.
–
To twoja krew. Nie wiem, jakim cudem jeszcze żyjesz, bo w lesie
straciłeś drugie tyle – odparłam, nie przestając szorować
nawet na chwilę. Miałam już dość krwi na najbliższe
dziesięciolecia.
–
Nie chodzi mi o krew, tylko ten odór śmierci w całej chacie.
Szorowałam
jeszcze przez chwilę, aż dotarł do mnie sens słów chowańca.
Zrobiło mi się słabo. Podniosłam na niego wzrok – wyglądał na
bardzo zadowolonego, gdy pochłaniał moją porcję kaszy, ale nie w
głowie było mi teraz jedzenie.
–
Czujesz to? – wyszeptałam, mając mroczki przed oczami, i opadłam
na krzesło. – Nie wymyśliłam sobie tego, to naprawdę tu jest...
Schowałam
twarz w drżących dłoniach.
–
Chłopiec – powiedziałam cicho, gdy chrząknął, przypominając o
swoim pytaniu. – To znaczy niedźwiedź.
–
To chłopiec czy niedźwiedź? Czy chłopiec-niedźwiedź? –
zapytał rozbawiony.
Gdy
opanowałam się na tyle, by na niego spojrzeć, zobaczyłam, że
przygląda mi się, zaintrygowany – jakby stary pies nauczył się
na jego oczach nowej sztuczki. Stał nieruchomo, opierając się o
piec, na którym zostawiłam garnek z resztą kaszy. Patrzył na mnie
bez ruchu, bez jednego mrugnięcia, było w tym coś bardzo
nieludzkiego. Mimo to wydawał się podekscytowany. Czy to wzmianka o
śmierci tak na niego zadziałała?
–
Kilka dni temu coś obudziło niedźwiedzia – powiedziałam
ostrożnie. Nie podobało mi się to jego zainteresowanie. –
Zaatakował małego chłopca, który bawił się w lesie. Próbowałam
go ratować, ale nie potrafiłam. Jestem w tym wszystkim raczej nowa.
To znaczy – wyjaśniłam szybko, sama nie wiem dlaczego, nie
musiałam mu się przecież z niczego tłumaczyć – jestem wiedźmą
od urodzenia, tyle że radzę sobie sama dopiero od wiosny. Wcześniej
była ze mną mama, ale zmarła podczas epidemii cholery.
Przyglądał
mi się spod zmarszczonych brwi. W zamyśleniu zamieszał łyżką w
garnku, po czym wyskrobał resztę kaszy i oblizał łyżkę.
–
Kiedy obudził się niedźwiedź? – zapytał po prostu.
–
Nie wiem dokładnie. Trzy dni temu zranił Witka, więc nie mogło to
być dużo wcześniej. Może ze dwa dni, choć, szczerze mówiąc,
wątpię, że przez tyle czasu nie trafiłby do wioski albo na
któregoś drwala. Czemu pytasz?
–
Dlatego powiedziałaś, że na zewnątrz jest niebezpiecznie? –
Zupełnie zignorował moje pytanie.
–
Tak. – Wróciłam do szorowania stołu, choć nawet nie łudziłam
się, że pozbędę się wszystkich plam. – Jest tam całkiem sporo
dzikich zwierząt, ale niedźwiedź jest agresywny. A ty... może na
co dzień poradziłbyś sobie z nimi wszystkimi...
–
Może? – przerwał mi, ale go zignorowałam.
–
Cóż, prawie mi tu umarłeś. Choć teraz wyglądasz znacznie
lepiej.
–
Wyganiasz mnie? – Uniósł brew prowokująco.
–
Nie. Obiecałam, że możesz przenocować, więc dotrzymam słowa.
Rano obejrzę twoje rany, a potem droga wolna. Weź moje łóżko, ja
prześpię się na piecu.
Przechylił
głowę i przez dłuższą chwilę przypatrywał mi się w milczeniu.
Powoli przeszedł przez chatę i usiadł na łóżku za moimi
plecami. Kątem oka zauważyłam sztywność jego ruchów – czyli
jednak nie było z nim tak dobrze, jak mi się wydawało, robił po
prostu dobrą minę do złej gry.
–
Spotkałaś kiedyś chowańca? – zapytał dziwnym tonem, na który
mimowolnie się spięłam.
–
Nie – odpowiedziałam spokojnie, zapomniawszy o szorowaniu.
Wyobraźnia podsunęła mi wszelkiego rodzaju wizje tego, co mogło
mi się teraz stać. Były wyjątkowo różnorodne, ale miały jedną
cechę wspólną – stół wzbogacał się o kolejną warstwę krwi.
–
To widać – wyszeptał tuż za moim uchem. Nawet nie poczułam,
kiedy się tak zbliżył! – Nigdy nie odwracaj się do chowańca
plecami.
W
panice poderwałam się na równe nogi, zapominając, że gwałtowne
ruchy to ostatnie, co należy wykonywać w pobliżu drapieżnika.
Obróciłam się, chcąc go odepchnąć, ale on tylko na to czekał –
oparł się dłońmi o stół, odcinając mi drogę ucieczki i
błyskawicznie się nade mną pochylił. Nie mając wyjścia,
opadłam na krzesło.
–
Niewiele o was wiem. Przepraszam, jeśli zrobiłam coś nie tak. Nie
chciałam cię w żaden sposób urazić – powiedziałam szybko,
licząc na to, że uda mi się go jakoś ułagodzić, ale on tylko
wpatrywał się we mnie czarnymi oczami, aż zaparło mi dech w
piersi. O chowańcach wiedziałam tylko tyle, ile udało mi się
wydusić z matki, a nie był to temat, który poruszała chętnie.
Masz
ci, babo, placek, tyle przychodzi z pomagania.
Pochylił
się nade mną jeszcze bardziej, tak, że nasze twarze dzieliło
kilka cali.
– I
kto jest teraz mały?
–
Co? – odparłam zachrypniętym głosem, mimowolnie rejestrując,
jaki jest ogromny. Był ode mnie ze dwie głowy wyższy; jakim cudem
nie zauważyłam tego wcześniej?
Czułam,
jak drżą mi nogi. Serce waliło tak głośno, że musiał, po
prostu musiał je słyszeć; chowańce miały znacznie lepszy słuch
niż ludzie.
Uśmiechnął
się kpiąco i dmuchnął mi w nos tak niespodziewanie, że aż
podskoczyłam, gwałtownie mrugając oczami. Odsunął się i powoli
wrócił na łóżko, gdzie wygodnie się umościł. Samozadowolenie
biło od niego, niczym od kota, który dopiero co nabroił i jest z
tego powodu niezwykle dumny. O co w tym wszystkim chodziło?!
Nie
spuszczałam z niego wzroku, dopóki nie uspokoiłam się na tyle, by
ustać na nogach. Znów zapadł w ten przerażający bezruch.
Wrzuciłam szmatę do miednicy i ruszyłam w kierunku drzwi. Od razu
przypomniałam sobie słowa chowańca i szybko obróciłam się do
niego przodem. Nie poruszył się – leżał z podłożonymi pod
głowę ramionami, stopami skrzyżowanymi w kostkach (które znacznie
wystawały poza krawędź łóżka) i zamkniętymi oczami.
Postanowiłam poruszać się bokiem, nieważne, jak idiotycznie przy
tym wyglądałam. Może postanowił sobie ze mnie zażartować i
teraz śmiał się w duchu, ale nie zamierzałam ignorować tak
bezpośredniego ostrzeżenia.
Wylałam
wodę za drzwiami, wyszorowałam miednicę i garnek po kaszy –
skurczybyk nie zostawił ani ziarenka. Nic to, i tak nie byłabym w
stanie niczego przełknąć.
Chciałam
zastawić drzwi krzesłem jak co noc, ale rzut okiem w stronę
mężczyzny wystarczył, bym zmieniła zdanie. Wątpiłam w możliwość
ucieczki, niemniej jednak zablokowanie jedynej drogi było głupotą.
Zwinęłam się na ciepłym jeszcze piecu, nie spuszczając oczu z
chowańca. Wiedziałam, że nie zasnę, więc po prostu na niego
patrzyłam. Nawet nie drgnął. Nie pozwoliłam jednak, by to uśpiło
moją czujność.
Piec
wystygł koło trzeciej w nocy. Mężczyzna leżał na mojej jedynej
kołdrze, wcale jej nie używając, ale nawet do głowy nie przyszło
mi, żeby do niego podejść. Rozpalanie pieca na nowo nie wchodziło
w grę – musiałabym odwrócić się plecami do chowańca.
Wsadziłam więc palec między zęby, żeby nimi nie szczękać, ale
nie potrafiłam powstrzymać drżenia. Wytrzymam. To tylko jedna noc.
Nad
ranem musiałam zapaść w lekki sen, bo coś nagle mnie przygniotło,
niemal doprowadzając do ataku serca.
–
Weź ją sobie, mała wiedźmo – powiedział, a ja zorientowałam
się, że to, co na mnie wylądowało, jest kołdrą. Moją cudowną,
ciepłą kołderką. – Cuchnie śmiercią.
To
po cholerę leżałeś na niej całą noc? – chciałam warknąć,
ale roztropnie zacisnęłam zęby i nie wydałam z siebie żadnego
odgłosu. Gdzieś na granicy jawy i snu przypomniałam sobie, że
nazwałam go małym, kiedy był kotem. Czarnym kocurem, który
zmieścił się w mojej czapce. Byłeś wtedy mały –
chciałam się żałośnie usprawiedliwić, ale czułam, jak odpływam
do krainy snu.
Obudziłam
się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Chowańca nie było
w chacie. Mnie za to było tak dobrze i tak ciepło, że nie miałam
ochoty wstawać. Niestety głośne burczenie w brzuchu nie pozwoliło
mi leniuchować. No tak, nie jadłam od wczorajszego popołudnia.
Rozprostowałam zesztywniałe mięśnie i podeszłam do garnka, żeby
wsypać do niego resztę kaszy. Jakie było moje zdziwienie, gdy ze
środka spojrzał na mnie zając! Zamrugałam, przetarłam oczy, ale
szarak wciąż tam był.
Rozejrzałam
się jeszcze raz. Coś się nie zgadzało, ale nie mogłam zrozumieć
co takiego. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak wczoraj
wieczorem. Otworzyłam drzwi, żeby wyjrzeć na zewnątrz i
wrzasnęłam, wskakując z powrotem do środka.
Pod
drzwiami leżał martwy niedźwiedź. Miał skręcony kark.
Niedźwiedź.
Miał.
Skręcony.
Kark.
– O
bogowie – wykrztusiłam z trudem. Dopiero po dłuższej chwili
zauważyłam, że z pyska wystaje mu kawałek papieru.
Wyjęłam
go ostrożnie i rozwinęłam. Krzywe pismo, składające się z
dużych liter, które wyglądały jak kulfony stawiane przez dziecko
dopiero uczące się pisać, tworzyło krótką wiadomość.
Jesteśmy
kwita, mała wiedźmo. Z.
Zet.
Rozejrzałam
się po chacie jeszcze raz i już wiedziałam. Odór śmierci
zniknął.